Słowa… słowa… słowa…

  

   W zalewającym nas zewsząd słowotoku co raz częściej zapominamy jaką siłę może mieć zwykle słowo… I jak może ranić.

   Frazes a jednak… słowo jest jak kamień. Raz rzucone… I nie mówię już nawet o tych rzuconych z premedytacją lub tych rzuconych w gniewie… nie mówię o kłamstwach, które rozpowszechniane za czyimiś plecami mogą żyć własnym życiem i pretendować do roli prawdy.

   Zapominamy, że to co nas bawi, to co dla nas może być niewinnym żartem, adresata może zaboleć uderzając w jakąś jego czułą strunę i nie jest to domeną tylko najbliższych nam osób choć oni potrafią uderzyć najboleśniej.

   Zapominamy, że słowa dla nas mogące być niewinnym flirtem mogą dla kogoś urosnąć do roli obietnicy. Świadomie albo i nie świadomie możemy rozbudzić czyjeś pragnienia i potrzeby, których nie będziemy mogli spełnić lub którym nie będziemy w stanie sprostać…

   Z drugiej zaś strony obietnice w stylu „że nigdy”, ” że zawsze”, będące w dzisiejszych czasach co raz częściej tylko pustymi frazesami mogą podziałać na kogoś jak przysłowiowa czerwona płachta na byka i także ranić odebrane jak łganie w żywe oczy…

   Równie bolesne mogą też być słowa nie wypowiedziane.  Nie musi tu nawet chodzić o jakieś zapewnienia… o obietnice… o jakieś „było mi cudownie Mała” czy „jak sobie przypomnę Malutka…” a o brak niby tak zwykłego i prozaicznego „chcę”. „Chcę z Tobą być”, „chcę spróbować…”, „tęsknie”… Nawet zapomniane przez nas „dzień dobry” może kogoś zaboleć.

   Czy to zarazem nie dziwne i żenujące , że im więcej mamy dostępnych środków do komunikowania się tym mamy co raz większe problemy z tym komunikowaniem się?

   Zaczynam smęcić. Kończę więc nim popadnę w nostalgiczną przesadę… :)